Dzisiejszy wpis zacznę religijnie: Boże widzisz i nie grzmisz… tylko zsyłasz nam piękne lato tej wiosny, za co jestem ponadprzeciętnie wdzięczna.
Z racji wykonywanego zawodu pt. trener personalny zmuszona jestem orientować się, choćby pobieżnie, w szeroko rozumianej branży. A branża ta ma wiele do zaoferowania – i śmieszno i straszno. Chcąc, czy nie chcąc, obserwuję zatem w różnych mediach samozwańcze matki i ojców polskiego fitnessu, trenerów personalnych i takie też trenerki. Częściej nie chcąc.
Obserwuję i nie mogę wyjść z podziwu, a może bardziej otrząsnąć się z uczucia zaskoczenia (z tego też powodu ugruntowują mi się mało atrakcyjne zmarszczki mimiczne na czole), że aktywność fizyczną, dbanie o swoją formę i zdrowie oraz pracę nad ludzkim ciałem sprowadza się we współczesnym świecie do zdjęcia w majtkach, opcjonalnie ultraopiętych legginsach albo w skrajnych przypadkach – bez żadnego z powyższych. Koniecznie ze zrotowaną miednicą i hiperlordozą celem udawania, że ma się bardziej obfite pośladki, niż się ma. Dobrze też pod tą półnagą fotą dodać jakiś tekst cudzego autorstwa o sensie istnienia.
Jednak jeszcze bardziej niż samo branżowe zjawisko, przeraża mnie fakt, że ten trend jest w stanie pociągnąć za sobą takie tłumy. I w tym miejscu może spaść na mnie grad argumentów mówiących o tym, że jak się ma, to się pokazuje i że ciało to w końcu narzędzie pracy trenera osobistego (albo bardzo osobiste narzędzie, nie wiem…), jak również najlepsze źródło motywacji dla innych, w myśl zasady ja mam płaski brzuch, Ty też możesz.
A co jeśli nie możesz albo możesz i nie chcesz, bo nie jest to dla Ciebie życiowym priorytetem? Nigdy nie osiągniesz już szczęścia i spełnienia…? Twoje życie jest nic niewarte i niegodne omawiania w kategoriach sukcesu?
Długo myślałam nad tym, czy to tylko zawiść przeze mnie przemawia i gdybym sama miała lepszy tył, wypinałabym go do obiektywu. Ale to coś więcej niż zraniona miłość własna. To moja niezgoda na robienie z zawodu, w którym pracuję od 12 lat, czyli before it was cool, pornografii i/lub martyrologii. No bo dajcie spokój! Serio? W kategoriach poświęcenia, codziennych wyrzeczeń, cierpienia i bólu to może mówić matka samotnie wychowująca niepełnosprawne dziecko, a nie młodzi ludzie, którzy wstają co rano na siłownię. Wstajesz, bo chcesz i bo możesz, a to duży przywilej. Nie róbmy z tego drogi krzyżowej, proszę.
I żeby była jasność – cała jestem za uprawianiem sportu, regularnymi treningami, zdrowym jedzeniem, rozsądną suplementacją. Jestem jednak też za życiem poza siłownią, za piciem wina z przyjaciółmi, wyspaniem się tak, że ślina cieknie z kącika ust, za tańcami do rana, które brużdżą regeneracji potreningowej. Jeśli kosztem tego będę miała bardziej otłuszczony bok albo nie tak wyrzeźbione plecy, biorę ten koszt na klatę. Będę też miała bowiem prawdopodobnie zdrowszą głowę i bardziej radosne życie. Czego Wam i sobie życzę. Amen.
A czy to robi ze mnie gorszego trenera personalnego?
Postaram się to rozważyć w którymś z kolejnych odcinków, a póki co możecie sprawdzić sami! Zapraszamy na treningi personalne do dziwnych ludzi nie z tego świata.